Zachciało mi się kiedyś na bezrobociu wolontariatu.
Była wiosna, miałam mnóstwo energii, aktywnie szukałam pracy. Bez odzewu - nieważne, czy zgłaszałam się do korporacji na staż, czy odpowiadałam na ogłoszenia o pracy zdalnej, czy też szukałam po znajomych. Nic, głucha cisza. Dalego wymyśliłam wtedy, że znajdę sobie jakiś wolontariat. Bo bardzo chciałam coś robić, żeby nie wypaść z rytmu, żeby czymś zapełnić dzień, mieć po co wychodzić z domu i czuć, że nie stoję w miejscu.
Zgłosiłam się mailowo do kilku instytucji kultury (w tym do gminy żydowskiej) z prostym przekazem: chcę coś dla Was robić, umiem tyle i tyle, zależy mi na stażu lub wolontariacie, mogę robić cokolwiek, nawet parzyć kawę lub obsługiwać szatnię. I znowu głucha cisza. Zero odzewu, jak napluć do studni. Nie dostałam nawet głupiego maila w rodzaju "dziękujemy za zgłoszenie, nie szukamy wolontariuszy".
Nie wiem jak inni odnajdują się w takich sytuacjach - ja poczułam się jak śmieć. Skoro nikt nie chce mnie za darmo, to ile jestem warta ja i moja wiedza, moja chęć do pracy? Zastanawiałam się, co robię źle, że nie zasługuję nawet na zdawkową odpowiedź odmowną.
Teraz, z perspektywy czasu, wiem że nie ma u nas zwyczaju dawania jakichkolwiek informacji zwrotnych osobom szukającym pracy. A skoro nie trzeba, to nikt tnie robi - nawet pracownicy małych i nieruchawych instytucji, które dostają pięć maili rocznie nie wpadną na to, żeby na te pięć maili zareagować inaczej niż wzruszeniem ramion.
Najbardziej kuriozalna sytuacja spotkała mnie kiedy zgłosiłam się z pytaniem o wolontariat do biblioteki.
Zaczęło się od tego, że bibliotekarka w jednej z filii biblioteki Raczyńskich poskarżyła mi się mimochodem, że ma mnóstwo pracy przy tworzeniu elektronicznego katalogu książek. Powiedziała, że to bardzo czasochłonne zajęcie, a przy okazji męczące fizycznie, bo każdą książkę trzeba zdjąć z półki, dopisać do katalogu, wygenerować dla niej kod, wydrukować go, nakleić na książkę, a potem każdy tom ustawić z powrotem na półce. Zapytałam, czy nie potrzebuje pomocy - odpowiedziała, że bardzo, bo ma do skatalogowania jeszcze kilkanaście tysięcy tomów, a oprócz tego musi zajmować się normalną pracą biblioteczną. Tymczasem centrala nie wydelegowała do tej pracy dodatkowych pracowników, zakładając że bibliotekarki sobie poradzą z katalogowaniem setek tysięcy książek.
Zapytałam bibliotekarkę, czy mogłabym się w to włączyć i trochę pomóc. Ucieszyła się, ale kazała mi załatwić to formalnie, przez centralę, zakładając że nie będzie z tym problemu. Wysłałam zatem maila do działu kadr biblioteki, załączyłam CV i ładny list motywacyjny, w którym pisałam, że bardzo mi zależy na stażu, choćby bezpłatnym, lub wolontariacie i że chętnie pomogę przy tworzeniu katalogu cyfrowego.
Po tygodniu, nie doczekawszy się żadnej reakcji na maila, poszłam sama do kadr, z wydrukowanymi dokumentami, żeby o wszystkim porozmawiać na żywo. Okazało się, że owszem, panie z działu kadr przeczytały wiadomość ode mnie i bardzo się nią oburzyły. Kiedy zapytałam dlaczego, jedna z pracownic mi wyjaśniła:
- Proszę pani, nie każdy może tak sobie pracować w bibliotece. Tu są studia potrzebne.
- Ale ja mam studia. Poza tym nie chodzi mi o zatrudnienie na stałe, tylko pomoc w konkretnym zadaniu, które dla bibliotekarek jest bardzo pracochłonne.
- Proszę pani, ale tworzenie katalogu to jest bardzo trudna sprawa, pani się na tym nie zna! Pani jest kulturoznawcą, nie bibliotekarzem!
- To mogę robić cokolwiek, drukować kody, odnosić książki na półki. Każda para rąk się przyda, przecież w filiach są setki tysięcy książek do skatalogowania.
- Niech pani nie będzie śmieszna, ludzie tego się uczą pięć lat na studiach, a pani sobie z ulicy chce wejść i katalogować książki?!
Kadrowa była coraz bardziej oburzona, a jej koleżanka przy sąsiednim biurku tylko jej przytakiwała. Cóż, skoro ich zdaniem noszenie książek i obsługa drukarki rzeczywiście wymagają studiów i dyplomu magistra biblitekoznawstwa, to dalsza rozmowa nie miała sensu.
Argumenty kadrowej były tak głupie, że trudno mi uwierzyć, że używała ich na poważnie. Pewnie po prostu nie chciało jej się zajmować formalnościami, których wymagałoby zatrudnienie wolontariuszki. Może nie wiedziała jak się do tego zabrać. Tylko że dla mnie ta odmowa była kolejnym sygnałem, że do niczego się nie nadaję, nawet do głupiego ustawiania książek na półkach.
Jakiś czas potem centralna biblioteka Raczyńskich szukała wolontariuszy do pomocy w prostych pracach, ogłaszała to na swojej stronie. Jedynym wymogiem była dyspozycyjność i podstawowa umiejętność obsługi komputera.
Była wiosna, miałam mnóstwo energii, aktywnie szukałam pracy. Bez odzewu - nieważne, czy zgłaszałam się do korporacji na staż, czy odpowiadałam na ogłoszenia o pracy zdalnej, czy też szukałam po znajomych. Nic, głucha cisza. Dalego wymyśliłam wtedy, że znajdę sobie jakiś wolontariat. Bo bardzo chciałam coś robić, żeby nie wypaść z rytmu, żeby czymś zapełnić dzień, mieć po co wychodzić z domu i czuć, że nie stoję w miejscu.
Zgłosiłam się mailowo do kilku instytucji kultury (w tym do gminy żydowskiej) z prostym przekazem: chcę coś dla Was robić, umiem tyle i tyle, zależy mi na stażu lub wolontariacie, mogę robić cokolwiek, nawet parzyć kawę lub obsługiwać szatnię. I znowu głucha cisza. Zero odzewu, jak napluć do studni. Nie dostałam nawet głupiego maila w rodzaju "dziękujemy za zgłoszenie, nie szukamy wolontariuszy".
Nie wiem jak inni odnajdują się w takich sytuacjach - ja poczułam się jak śmieć. Skoro nikt nie chce mnie za darmo, to ile jestem warta ja i moja wiedza, moja chęć do pracy? Zastanawiałam się, co robię źle, że nie zasługuję nawet na zdawkową odpowiedź odmowną.
Teraz, z perspektywy czasu, wiem że nie ma u nas zwyczaju dawania jakichkolwiek informacji zwrotnych osobom szukającym pracy. A skoro nie trzeba, to nikt tnie robi - nawet pracownicy małych i nieruchawych instytucji, które dostają pięć maili rocznie nie wpadną na to, żeby na te pięć maili zareagować inaczej niż wzruszeniem ramion.
Najbardziej kuriozalna sytuacja spotkała mnie kiedy zgłosiłam się z pytaniem o wolontariat do biblioteki.
Zaczęło się od tego, że bibliotekarka w jednej z filii biblioteki Raczyńskich poskarżyła mi się mimochodem, że ma mnóstwo pracy przy tworzeniu elektronicznego katalogu książek. Powiedziała, że to bardzo czasochłonne zajęcie, a przy okazji męczące fizycznie, bo każdą książkę trzeba zdjąć z półki, dopisać do katalogu, wygenerować dla niej kod, wydrukować go, nakleić na książkę, a potem każdy tom ustawić z powrotem na półce. Zapytałam, czy nie potrzebuje pomocy - odpowiedziała, że bardzo, bo ma do skatalogowania jeszcze kilkanaście tysięcy tomów, a oprócz tego musi zajmować się normalną pracą biblioteczną. Tymczasem centrala nie wydelegowała do tej pracy dodatkowych pracowników, zakładając że bibliotekarki sobie poradzą z katalogowaniem setek tysięcy książek.
Zapytałam bibliotekarkę, czy mogłabym się w to włączyć i trochę pomóc. Ucieszyła się, ale kazała mi załatwić to formalnie, przez centralę, zakładając że nie będzie z tym problemu. Wysłałam zatem maila do działu kadr biblioteki, załączyłam CV i ładny list motywacyjny, w którym pisałam, że bardzo mi zależy na stażu, choćby bezpłatnym, lub wolontariacie i że chętnie pomogę przy tworzeniu katalogu cyfrowego.
Po tygodniu, nie doczekawszy się żadnej reakcji na maila, poszłam sama do kadr, z wydrukowanymi dokumentami, żeby o wszystkim porozmawiać na żywo. Okazało się, że owszem, panie z działu kadr przeczytały wiadomość ode mnie i bardzo się nią oburzyły. Kiedy zapytałam dlaczego, jedna z pracownic mi wyjaśniła:
- Proszę pani, nie każdy może tak sobie pracować w bibliotece. Tu są studia potrzebne.
- Ale ja mam studia. Poza tym nie chodzi mi o zatrudnienie na stałe, tylko pomoc w konkretnym zadaniu, które dla bibliotekarek jest bardzo pracochłonne.
- Proszę pani, ale tworzenie katalogu to jest bardzo trudna sprawa, pani się na tym nie zna! Pani jest kulturoznawcą, nie bibliotekarzem!
- To mogę robić cokolwiek, drukować kody, odnosić książki na półki. Każda para rąk się przyda, przecież w filiach są setki tysięcy książek do skatalogowania.
- Niech pani nie będzie śmieszna, ludzie tego się uczą pięć lat na studiach, a pani sobie z ulicy chce wejść i katalogować książki?!
Kadrowa była coraz bardziej oburzona, a jej koleżanka przy sąsiednim biurku tylko jej przytakiwała. Cóż, skoro ich zdaniem noszenie książek i obsługa drukarki rzeczywiście wymagają studiów i dyplomu magistra biblitekoznawstwa, to dalsza rozmowa nie miała sensu.
Argumenty kadrowej były tak głupie, że trudno mi uwierzyć, że używała ich na poważnie. Pewnie po prostu nie chciało jej się zajmować formalnościami, których wymagałoby zatrudnienie wolontariuszki. Może nie wiedziała jak się do tego zabrać. Tylko że dla mnie ta odmowa była kolejnym sygnałem, że do niczego się nie nadaję, nawet do głupiego ustawiania książek na półkach.
Jakiś czas potem centralna biblioteka Raczyńskich szukała wolontariuszy do pomocy w prostych pracach, ogłaszała to na swojej stronie. Jedynym wymogiem była dyspozycyjność i podstawowa umiejętność obsługi komputera.