Czasami łapię się na tym, że w gruncie rzeczy nie chciałabym już pracować na cały etat, osiem godzin dziennie, z dwoma tygodniami urlopu w roku.
Teraz w pracy zajmuję się organizacją wydarzeń kulturalnych; to praca zdalna, z domu, od poniedziałku do piątku, od 10 do 15, czasem trochę dłużej. Kiedy mam jakieś zlecenie na redakcję czy tłumaczenie, sama sobie układam czas pracy. Ustalam ile czasu potrzeba mi na zrobienie całości i ustalam sobie minimalną ilość pracy na każdy dzień. I mieszczę się w terminach, choć kiedyś przychodziło mi to z trudem. Musiałam w bólach wyrobić w sobie dyscyplinę i trzymać się jej, nie marnować czasu na głupoty, nie przekładać pracy na potem, na jutro. To była naprawdę ciężka robota i cieszę się, że mi się udało wypracować taki schemat działania. Bo mam dzięki temu czas i na pracę, i na inne obowiązki, i na życie.
Tylko że z drugiej strony zauważam, że się zbyt wygodnie w tym umościłam. I że nie wyobrażam sobie powrotu do pracy na osiem godzin. To byłoby naprawdę trudne wyzwanie, bo co z resztą życia po pracy, kiedy znaleźć na nią czas? Nie chciałabym funkcjonować jak ci ludzie, którzy po pracy wracają do domu i jedyne na co mają siłę to obiad, serial i sen.
Może to objaw jakiegoś trwałego zniekształcenia w moim myśleniu spowodowanego brakiem stabilnej pracy od wielu lat? Bo to jest trochę demoralizacja, wygodnictwo, fanaberia.
Teraz w pracy zajmuję się organizacją wydarzeń kulturalnych; to praca zdalna, z domu, od poniedziałku do piątku, od 10 do 15, czasem trochę dłużej. Kiedy mam jakieś zlecenie na redakcję czy tłumaczenie, sama sobie układam czas pracy. Ustalam ile czasu potrzeba mi na zrobienie całości i ustalam sobie minimalną ilość pracy na każdy dzień. I mieszczę się w terminach, choć kiedyś przychodziło mi to z trudem. Musiałam w bólach wyrobić w sobie dyscyplinę i trzymać się jej, nie marnować czasu na głupoty, nie przekładać pracy na potem, na jutro. To była naprawdę ciężka robota i cieszę się, że mi się udało wypracować taki schemat działania. Bo mam dzięki temu czas i na pracę, i na inne obowiązki, i na życie.
Tylko że z drugiej strony zauważam, że się zbyt wygodnie w tym umościłam. I że nie wyobrażam sobie powrotu do pracy na osiem godzin. To byłoby naprawdę trudne wyzwanie, bo co z resztą życia po pracy, kiedy znaleźć na nią czas? Nie chciałabym funkcjonować jak ci ludzie, którzy po pracy wracają do domu i jedyne na co mają siłę to obiad, serial i sen.
Może to objaw jakiegoś trwałego zniekształcenia w moim myśleniu spowodowanego brakiem stabilnej pracy od wielu lat? Bo to jest trochę demoralizacja, wygodnictwo, fanaberia.