Bywam cyklicznie bezrobotna, w mniejszych lub większych odstępach czasu. To zdarza się na tyle regularnie, że zdążyłam przywyknąć do tego, że brak pracy jest stałym elementem mojego życia. Moje otoczenie też.
Najgorzej ma moja partnerka, bo w okresach kiedy nie zarabiam to na nią spada ciężar zarabiania na nas obie. Ma w sobie mnóstwo taktu i wyrozumiałości i nigdy nie daje po sobie poznać, że ją to męczy, ale wiem, że nie jest jej łatwo. Dlatego w tych okresach kiedy nie pracuję (a nawet i poza nimi, z nawyku) staram się odciążać ją ze wszystkiego, co nie jest pracą. Tak, żeby nie musiała myśleć o innych sprawach. Gotowanie, planowanie zakupów, rachunki, spora część sprzątania, zajmowanie się kotem. To jest moja kontrybucja, mój wkład w to, żeby było jakoś.
Moi znajomi, a przynajmniej część z nich, postrzegają mnie często przez prymat braku pracy. Wiedzą na przykład, że cyklicznie nie mam pracy, a więc i cyklicznie brakuje mi forsy i na przykład próbują za mnie zapłacić w knajpach. Mam znajomą, która kilka razy zapłaciła za mnie, nie pytając mnie o pozwolenie, po prostu dopisała sobie moje zamówienie do rachunku. Rozmowa z nią pomogła, dziewczyna przestała się wygłupiać, ale pozostał mi niesmak i poczucie zażenowania. Przecież gdyby nie było mnie stać na knajpę, to bym do niej nie szła. Gdybym chciała, żeby za mnie zapłacić, to bym o to poprosiła. Przecież to żaden wstyd.
Kiedyś miałam spory kłopot przed każdym spotkaniem ze znajomymi. Miałam na nie ochotę, ale zawsze trochę się obawiałam, że wydam za dużo albo że będę się czuła nie na miejscu, onieśmielona cenami i wystrojem. I nie umiałam o tym rozmawiać, wstydziłam się i było mi głupio, że odstaję. Bo faktycznie tak się czułam, widując się ze znajomymi pracującymi na stałych posadach w korporacjach, zadowolonymi ze swojego statusu materialnego i etatu w firmie. Tylko że z czasem okazało się, że mam z nimi coraz mniej wspólnego. Spora część tych znajomości zanikła sama, bez żadnego zrywania kontaktu. Po prostu się wymydliła.
Kilka lat temu zaczęłam wsiąkać w środowisko osób o wyraziście lewicowych poglądach. Niektórzy z nich pracują w podobnym trybie co ja, czyli od zlecenia do zlecenia albo od grantu do grantu, bywają bezrobotni przez kilka miesięcy w roku i ciągle szukają czegoś nowego. Z nimi też nie rozmawiam o pracy, bo o czym tu gadać. Praca raz jest, raz jej nie ma, to jest na tyle powszechne, że nie warte wzmianki.
Najgorzej ma moja partnerka, bo w okresach kiedy nie zarabiam to na nią spada ciężar zarabiania na nas obie. Ma w sobie mnóstwo taktu i wyrozumiałości i nigdy nie daje po sobie poznać, że ją to męczy, ale wiem, że nie jest jej łatwo. Dlatego w tych okresach kiedy nie pracuję (a nawet i poza nimi, z nawyku) staram się odciążać ją ze wszystkiego, co nie jest pracą. Tak, żeby nie musiała myśleć o innych sprawach. Gotowanie, planowanie zakupów, rachunki, spora część sprzątania, zajmowanie się kotem. To jest moja kontrybucja, mój wkład w to, żeby było jakoś.
Moi znajomi, a przynajmniej część z nich, postrzegają mnie często przez prymat braku pracy. Wiedzą na przykład, że cyklicznie nie mam pracy, a więc i cyklicznie brakuje mi forsy i na przykład próbują za mnie zapłacić w knajpach. Mam znajomą, która kilka razy zapłaciła za mnie, nie pytając mnie o pozwolenie, po prostu dopisała sobie moje zamówienie do rachunku. Rozmowa z nią pomogła, dziewczyna przestała się wygłupiać, ale pozostał mi niesmak i poczucie zażenowania. Przecież gdyby nie było mnie stać na knajpę, to bym do niej nie szła. Gdybym chciała, żeby za mnie zapłacić, to bym o to poprosiła. Przecież to żaden wstyd.
Kiedyś miałam spory kłopot przed każdym spotkaniem ze znajomymi. Miałam na nie ochotę, ale zawsze trochę się obawiałam, że wydam za dużo albo że będę się czuła nie na miejscu, onieśmielona cenami i wystrojem. I nie umiałam o tym rozmawiać, wstydziłam się i było mi głupio, że odstaję. Bo faktycznie tak się czułam, widując się ze znajomymi pracującymi na stałych posadach w korporacjach, zadowolonymi ze swojego statusu materialnego i etatu w firmie. Tylko że z czasem okazało się, że mam z nimi coraz mniej wspólnego. Spora część tych znajomości zanikła sama, bez żadnego zrywania kontaktu. Po prostu się wymydliła.
Kilka lat temu zaczęłam wsiąkać w środowisko osób o wyraziście lewicowych poglądach. Niektórzy z nich pracują w podobnym trybie co ja, czyli od zlecenia do zlecenia albo od grantu do grantu, bywają bezrobotni przez kilka miesięcy w roku i ciągle szukają czegoś nowego. Z nimi też nie rozmawiam o pracy, bo o czym tu gadać. Praca raz jest, raz jej nie ma, to jest na tyle powszechne, że nie warte wzmianki.