Przejdź do głównej zawartości

Strategie na czas kryzysu

Ponieważ okresy kiedy nie mam pracy powtarzają się w moim życiu regularnie, wymyśliłam sobie (nawet o tym nie wiedząc) strategie żeby jakoś te nawroty przetrwać.

Wiadomo, brak pieniędzy to największy problem. Dlatego kutwię. Kiedy uda mi się zarobić więcej na jakimś dobrym zleceniu, najpierw płacę wszystkie rachunki - bo jak tego nie zrobię od razu, to kasa magicznym sposobem wycieknie z konta. Potem niezbędne zakupy. A reszty nie ruszam. Czasem odkładam konkretną kwotę na wakacje albo jakiś wymarzony zakup, ale zwykle po prostu trzymam to, co mam i staram się wydawać tylko kiedy naprawdę muszę.
Gorzej jeśli nie mam z czego przykutwić, bo zabrakło zleceń albo mam martwy okres w pracy. Wtedy na szybko dorabiam gdzieś sprzątaniem, ile się da. A zwykle daje się niedużo i żyję z tego, co zarobi moja partnerka.

Zakupy ciuchowa głównie w lumpeksach. Nowe kupujemy buty, płaszcze i kurtki, no i bieliznę, a czasem coś wyjątkowo ładnego, jakąś sukienkę cud. Reszta - używana, ze sprawdzonych sklepów. Mam tak od niepamiętnych czasów, chyba nigdy nie ubierałam się w nowe ciuchy. Lumpeksowe zawsze były ładniejsze, tańsze, łatwiej dostępne i lepszej jakości. I nadal tak uważam. Sieciowe ciuchy są idiotycznie drogie i badziewne, te  mniejszych sklepów - jeszcze droższe. to już wolę się ubierać w lumpeksach albo we freeshopach, przynajmniej mam czyste sumienie że nie wspieram firm wykorzystujących tanią siłę roboczą gdzieś w Kambodży.

Życie towarzyskie - kwitnące. Od kilka lat mam kontakty głównie z osobami w podobnej sytuacji pracowej i materialnej, więc nie czuję się już gorsza przed wyjściem do knajpy czy na koncert - bo chodzimy tam gdzie nas stać, a nie tam gdzie modnie. Zresztą środowisko w którym się teraz obracam jest bardzo mało nastawione na konsumowanie, a bardziej na tworzenie i działanie. Tym ludziom się chce, a mnie się chce razem z nimi. I siłą rzeczy przejęłam ich poglądy; zaczęły się dla mnie liczyć sprawy pracownicze, lokatorskie, ruch antyfaszystowski, polityka społeczna, prawa kobiet. Dziesięć lat temu mniej mnie to obchodziło niż teraz. I cieszę się, że zaczęłam dostrzegać te wszystkie sprawy, że nie jestem już bierna i obojętna. Zwłaszcza że widzę, jak zaangażowanie przynosi konkretne efekty.

Nigdy nie pracowałam na umowie o pracę, zawsze to tylko umowa o dzieło lub zlecenie. Na wszelki wypadek płacę co miesiąc za dodatkowe ubezpieczenie, bo nie stać mnie na to, żeby trafić do szpitala nie mając ubezpieczenia. Przydało mi się to, kiedy w zeszłym roku trafiłam do szpitala przed podpisaniem umowy zlecenie. Inaczej nie wiem, jak pokryłabym koszt karetki, badania, szpitala.
I staram się regularnie szczepić na grypę, bo zawsze ją ciężko przechodziłam. Do tego koniecznie dentysta, regularnie, żeby nie doprowadzić do poważniejszych zaniedbań.

Staram się co roku jeździć z partnerką nad morze, choć na chwilę, ale najlepiej na jak najdłużej. bo obie lubimy, bo poprawia nam to nastrój, relaksuje, daje mnóstwo frajdy. Odkładamy kasę i ruszamy. A zaleta braku zobowiązań pracowych jest taka, że termin wyjazdu wybieram sama i dostosowuję go tylko do mojej partnerki.

Kiedy nie mam pracy staram się, o czym pisałam w jednej z notek, znajdować sobie jakieś zajęcia. Im bardziej twórcze tym lepiej. Zwykle jest to coś związanego z literaturą: robię społecznie korektę i redakcję tekstów do lewicowych magazynów, recenzuję książki, czasem tłumaczę jakieś niedługie teksty z angielskiego. Robiłam napisy do filmów, pisałam bloga, uczyłam się podstaw html. Ostatnio dużo czytam po angielsku, też pod kątem pracy. Nauczyłam się, z piosenek i podręczników podstaw rosyjskiego. Właściwie nie ma tygodnia, kiedy nie robiłabym czegoś dla siebie. Nawet kiedy mam sporo pracy, zawsze jest jakaś dodatkowa robota: recenzja, redakcja, tłumaczenie albo chociaż fajna książka po angielsku do przeczytania.

Książek czytam mnóstwo, dzięki bogu za ebooki w promocji i czytających przyjaciół, którzy zawsze chętnie podeślą jakieś swoje zdobycze. Kiedyś nałogowo chodziłam do biblioteki, ale ostatnio mniej wypożyczam książek papierowych. Chyba że znajdę coś ciekawego na miejskim regale z książkami - odwiedzam kilka regularnie i zawsze coś znajduję, książki albo filmy na dvd. I często coś zostawiam, żeby krążyło. Gazet też kupuję coraz mniej, bo prenumerata cyfrowa wychodzi taniej i jest dużo wygodniejsza.

I na koniec zasada najważniejsza, numer jeden: jak najmniej pożyczać. Żadnych kredytów, choćby najmniejszych. Jeśli pożyczka jest konieczna i superpilna, to tylko od znajomych i jak najniższa kwota, a potem szybki zwrot. Jeśli chcę sobie coś kupić, to na to uzbieram; jeśli nie uzbieram, to nie kupie. Proste jak cep. I chyba oszczędza sporo kłopotów.
Kiedy zmarł mój ojciec, okazało się, że spłacał jakieś raty kredytu sprzed lat, o którym nawet nie wiedziałam, i dodatkowo ratę za wykup mieszkania od miasta. Nie wiedziałam wtedy co mam z tym strasznym długiem zrobić: było tego chyba 8 tysięcy, czyli nie jakoś strasznie dużo, ale dla mnie ta kwota była nie do ogarnięcia. Miałam wtedy szczęście, że trafiłam na kilku sensownych ludzi, którzy wyjaśnili mi, jak się tym zająć: po prosty dogadałam się na obniżenie rat i spłaciłam wszystko sama w ciągu kilku lat. I obiecałam sobie, że żadnych więcej rat, kredytów, niczego co mnie obciąży na dłużej.