Przejdź do głównej zawartości

Wolę kible niż frustratów

To pewnie moja fanaberia, że szukam pracy w swoim zawodzie, że nie chcę iść do biura w dowolnej firmie i tam zatrudnić się w sekretariacie. Sporo mi w tym szukaniu pracy utrudnia (prawie już zaleczona, ale jednak jakoś obecna) fobia społeczna, bo wiem, że nie wszędzie dam sobie radę. że zje mnie stres albo nieumiejętność dogadania się z ludźmi. Zresztą wolę myć kible niż użerać się z frustratami.

Trafiłam kiedyś na takich frustratów, kiedy prawie z dnia na dzień posypała mi się praca przy sprzątaniu. Znalazłam ogłoszenie w rodzaju "proste prace manualne, zatrudnimy od zaraz". Zadzwoniłam i zostałam od razu przyjęta. Po prostu. Rekrutacja przez telefon, jak teraz w Amazonie. Kobieta z którą rozmawiałam kazała mi przyjść następnego dnia.

To była mała manufaktura, produkująca luksusowe, przepiękne mozaiki ceramiczne. Kiedy tam przyjechałam, sekretarka, na oko młodsza ode mnie, oprowadziła mnie po zakładzie, przedstawiła załodze i już mogłam zaczynać.

Dwa niewielkie pomieszczenia w suterenie, wszędzie pełno pyłu z drobnej glinki ceramicznej, wspólna szatnia dla kobiet i mężczyzn, głośno grające radio i okropne gorąco od włączonych pieców do wypalania ceramiki - lub lodowate zimno w te dni, kiedy piece nie pracowały. Firma zatrudniała kilkanaście osób w różnym wieku, z czego kilka na stałe, a reszta to byli tacy ludzie jak ja, przypadkowi, z ogłoszenia. którzy znikali po kilku tygodniach. Warunki okropne, pensja podła. Wszyscy na umowach o dzieło i tylko trzy najdłużej zatrudnione osoby miały umowy o pracę. Na jedną szesnastą etatu. Po ośmiu latach pracy w tamtym miejscu.

Nigdy wcześniej ani nigdy później nie pracowałam z takimi frustratami. Atmosfera była gęsta, ciągłe sprzeczki o wszystko, ludzie porozumiewali się krzykiem lub warczeniem. Co kilka dni pojawiał się nowy pracownik, który znikał po tygodniu; zanim zniknął można było mu podokuczać, dać najupierdliwsze zajęcie albo oplotkować za plecami; kto nie plotkuje na nowego, ten konfident. Do tego nieznośne warunki, bo albo zimno, albo gorąco, nie było nawet miejsca żeby zrobić sobie herbatę. W powietrzu stale unosił się pył z glinki. Po pracy miałam go wszędzie, nawet w nosie, we włosach i pod ubraniem. Ubranie ochronne musiałam przynieść swoje, firma nie zapewniała nawet tego. Chustkę na włosy, buty, spodnie, bluzę prałam codziennie, bo po jednym dniu pracy były sztywne od glinki. I śmierdzące takim charakterystycznym zapachem szkliwa, którym natryskiwane były płytki.

Wytrzymałam tam trzy miesiące; odbierając ostatnią wypłatę, usłyszałam od sekretarki, że dawno nikt nowy tyle tu nie został. Marna pociecha.