Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z styczeń, 2018

Rozmowa o pracę

Tydzień temu byłam na rozmowie o pracę. Niewielka firma, w samym centrum miasta. Praca bardzo ciekawa, bo w moim zawodzie - mogłabym robić to co lubię i na czym się znam i zdobyć fajną, przydatną wiedzę. Dają umowę o pracę, nie jakiś cywilnoprawny szit. Rozmawiał ze mną szef, sprawiał wrażenie miłego faceta - i uczciwego. W ramach tej uczciwości powiedział mi od razu, jaką pensje przewiduje na tym stanowisku: otóż najniższą krajową. Trudno mieć do niego pretensje. Firma nie zarabia kokosów, a humanistom za pracę zwykle płaci się podle, taka uroda tej branży.

Polityka

Nigdy nie zagłosuję na liberałów. Bo ich stanowisko - czy to będzie Nowoczesna, czy PO czy jakaś inna podobna partia w ten deseń, zakłada, że kto nie ma dobrej pracy i pomysłu jak ją znaleźć, jest sam sobie winien. I nie należy mu się żadne wsparcie. Zresztą za rządów SLD podejście do tych kwestii było podobne, więc może to po prosu specyfika polskiej polityki, a nie opcji politycznych, że ma się pracownika w dupie. Teraz, żeby pracować legalnie, mogę albo zatrudnić się w firmie, albo założyć swoją działalność. O pracę w mojej branży jest trudno, o zlecenia - ciut łatwiej. Teoretycznie zatem mogłabym założyć jednoosobową firmę (nawet dostać jakąś dotację na start) i szukać zleceń na własną rękę. Tylko że niezależnie od wysokości dochodu co miesiąc musiałabym płacić ZUS, co oznaczałoby, że w gorszych miesiącach dopłacałabym do firmy. Jasne, pierwsze dwa lata są preferencyjne, kilkaset złotych zamiast tysiąca dwustu. Ale to i tak sporo w branży, w której trudno przewidzieć, ile zleceń u...

Pewnie to fanaberia

Czasami łapię się na tym, że w gruncie rzeczy nie chciałabym już pracować na cały etat, osiem godzin dziennie, z dwoma tygodniami urlopu w roku. Teraz w pracy zajmuję się organizacją wydarzeń kulturalnych; to praca zdalna, z domu, od poniedziałku do piątku, od 10 do 15, czasem trochę dłużej. Kiedy mam jakieś zlecenie na redakcję czy tłumaczenie, sama sobie układam czas pracy. Ustalam ile czasu potrzeba mi na zrobienie całości i ustalam sobie minimalną ilość pracy na każdy dzień. I mieszczę się w terminach, choć kiedyś przychodziło mi to z trudem. Musiałam w bólach wyrobić w sobie dyscyplinę i trzymać się jej, nie marnować czasu na głupoty, nie przekładać pracy na potem, na jutro. To była naprawdę ciężka robota i cieszę się, że mi się udało wypracować taki schemat działania. Bo mam dzięki temu czas i na pracę, i na inne obowiązki, i na życie. Tylko że z drugiej strony zauważam, że się zbyt wygodnie w tym umościłam. I że nie wyobrażam sobie powrotu do pracy na osiem godzin. To byłoby...

Nie zrozumie

To, że tak często jestem bez pracy trochę poprzestawiało mi w głowie. Przede wszystkim brak kasy i stałej pracy zmienił moje podejście do ludzi, którymi się otaczam. Mówi się, że syty głodnego nie zrozumie i coś w tym jest. Moi znajomi z liceum i ze studiów dosyć prędko się ustawili zawodowo, zaczęli zarabiać regularnie. A ja odstawałam, wiecznie byłam między jedną pracą a drugą, w poszukiwaniu zlecenia, ciągle z perspektywą braku kasy. Ale dosyć długo próbowałam wpasować się w tryb życia moich znajomych. Moja partnerka protestowała, bo wiedziała, że nas na to nie stać, nie aspirowała też do tego stylu życia. Który mnie z kolei wydawał się może nie atrakcyjny (bo przepuszczanie kasy nigdy mnie nie bawiło), ile jedyny słuszny. Było o to kilka kłótni między nami, bo trochę trwało zanim pojęłam, że rozeszły mi się drogi z tymi ludźmi, których kiedyś uważałam za bliskich. Oni prowadzili skrajnie odmienny od mojego tryb życia i po iluś latach te różnice zaczęły być jaskrawe i coraz trudni...

Może mam to w genach?

A co, jeśli brak pracy i wszystkie kłopoty z nim związane, mam zapisane w genach, odziedziczone po rodzicach? Moi rodzice mieli średnie wykształcenie, oboje skończyli technikum i zdali maturę. Choć oboje marzyli o studiach, to w latach 60., kiedy dorastali, technikum wydawało się ich rodzicom sensowniejszym wyjściem niż jakieś tam uniwersytety. Moja mama została zatem księgową (choć marzyła o ASP), tata chemikiem (ale marzyły mu się studia historyczne). Przez ostatnie lata swojego życia nie pracowali, a zmarli oboje młodo, około pięćdziesiątki. Pamiętam ten okres coraz to bardziej mgliście,bo byłam wtedy nastolatką. Najbardziej pamiętam poczucie beznadziei i bezsilności i wrażenie, które wtedy miałam, że pieniądze to coś, co bardzo trudno zarobić. I że praca to coś bardzo ważnego, ale trudnego do zdobycia. Mój ojciec odszedł z pracy kiedy zaczęła się prywatyzacja jego zakładu. Wtedy był już po udarze, więc ostatnie miesiące pracy był na zwolnieniu, nie mógł pracować, miał problemy...

Strategie na czas kryzysu

Ponieważ okresy kiedy nie mam pracy powtarzają się w moim życiu regularnie, wymyśliłam sobie (nawet o tym nie wiedząc) strategie żeby jakoś te nawroty przetrwać. Wiadomo, brak pieniędzy to największy problem. Dlatego kutwię. Kiedy uda mi się zarobić więcej na jakimś dobrym zleceniu, najpierw płacę wszystkie rachunki - bo jak tego nie zrobię od razu, to kasa magicznym sposobem wycieknie z konta. Potem niezbędne zakupy. A reszty nie ruszam. Czasem odkładam konkretną kwotę na wakacje albo jakiś wymarzony zakup, ale zwykle po prostu trzymam to, co mam i staram się wydawać tylko kiedy naprawdę muszę. Gorzej jeśli nie mam z czego przykutwić, bo zabrakło zleceń albo mam martwy okres w pracy. Wtedy na szybko dorabiam gdzieś sprzątaniem, ile się da. A zwykle daje się niedużo i żyję z tego, co zarobi moja partnerka. Zakupy ciuchowa głównie w lumpeksach. Nowe kupujemy buty, płaszcze i kurtki, no i bieliznę, a czasem coś wyjątkowo ładnego, jakąś sukienkę cud. Reszta - używana, ze sprawdzonych...

Poczta pantoflowa

Jeszcze nigdy nie udało mi się znaleźć sensownej pracy w zwyczajny sposób, to znaczy przez ogłoszenie. Szukając pracy przeglądam oferty w internecie, na portalach pracowych, na grupach na facebooku i gdzie się da. Odpowiadam na te ogłoszenia, gdzie mieszczę się w wymaganiach; kilka lat po skończeniu studiów zgłaszałam się też na staże. Przez kilkanaście lat wysłałam kilkaset aplikacji. Dostałam przez ten czas zaledwie kilka odpowiedzi, w tym może ze cztery zaproszenia na rozmowę kwalifikacyjną. I na tym się kończyła wielka rekrutacja. Czasem też wysyłam zgłoszenia do miejsc z mojej branży, które się nie ogłaszają, bo wierzę, że może coś to da. że może akurat będą kogoś szukali i wstrzelę się w odpowiedni moment. Nic, zero odzewu. Podobno, jak twierdzą znajomi spece od rekrutacji, z moim CV jest wszystko w porządku, dobrze się w nim prezentuję. Podobno mamy już w Polsce jakiś rynek pracownika. Podobno w Poznaniu jest tylko kilka procent bezrobocia. Podobno wystarczy dobrze poszukać...

Wolę kible niż frustratów

To pewnie moja fanaberia, że szukam pracy w swoim zawodzie, że nie chcę iść do biura w dowolnej firmie i tam zatrudnić się w sekretariacie. Sporo mi w tym szukaniu pracy utrudnia (prawie już zaleczona, ale jednak jakoś obecna) fobia społeczna, bo wiem, że nie wszędzie dam sobie radę. że zje mnie stres albo nieumiejętność dogadania się z ludźmi. Zresztą wolę myć kible niż użerać się z frustratami. Trafiłam kiedyś na takich frustratów, kiedy prawie z dnia na dzień posypała mi się praca przy sprzątaniu. Znalazłam ogłoszenie w rodzaju "proste prace manualne, zatrudnimy od zaraz". Zadzwoniłam i zostałam od razu przyjęta. Po prostu. Rekrutacja przez telefon, jak teraz w Amazonie. Kobieta z którą rozmawiałam kazała mi przyjść następnego dnia. To była mała manufaktura, produkująca luksusowe, przepiękne mozaiki ceramiczne. Kiedy tam przyjechałam, sekretarka, na oko młodsza ode mnie, oprowadziła mnie po zakładzie, przedstawiła załodze i już mogłam zaczynać. Dwa niewielkie pomiesz...

Nie było dobrego wyjścia

Kiedy rodzice mojej partnerki zaczęli poważnie chorować i wymagać stałej opieki, po poważnym namyśle zdecydowałyśmy, że jedna z nas się wyprowadzi z Poznania i zamieszka z nimi w ich rodzinnym mieście w sąsiednim województwie. Miałam wtedy dorywczą pracę i wiedziałam już, że miejsce w którym pracuję niedługo zostanie zamknięte. Moja partnerka zaś pracowała na przyzwoitych warunkach w swoim zawodzie. Podjęłyśmy wtedy decyzję, że to ja wezmę na siebie opiekę, a moja partnerka w miarę możliwości nie zrezygnuje z pracy. Tamta decyzja przemeblowała nasze życie zupełnie. Żadna z nas się nie spodziewała, że kłopoty zdrowotne rodziców skończą się śmiercią ich obojga w odstępie niecałego roku. Kiedy zamieszkałam z nimi, moja partnerka pół tygodnia pracowała w Poznaniu, a na trzy-cztery dni przyjeżdżała do nas. Początkowo sądziłam, że uda mi się pogodzić opiekę nad teściami z pracą zdalną, że znajdę choć chwilę czasu dla siebie - ale to było niemożliwe. Przez ten czas dostałam dwie propozycj...

Nawet o tym nie mówię

Bywam cyklicznie bezrobotna, w mniejszych lub większych odstępach czasu. To zdarza się na tyle regularnie, że zdążyłam przywyknąć do tego, że brak pracy jest stałym elementem mojego życia. Moje otoczenie też. Najgorzej ma moja partnerka, bo w okresach kiedy nie zarabiam to na nią spada ciężar zarabiania na nas obie. Ma w sobie mnóstwo taktu i wyrozumiałości i nigdy nie daje po sobie poznać, że ją to męczy, ale wiem, że nie jest jej łatwo. Dlatego w tych okresach kiedy nie pracuję (a nawet i poza nimi, z nawyku) staram się odciążać ją ze wszystkiego, co nie jest pracą. Tak, żeby nie musiała myśleć o innych sprawach. Gotowanie, planowanie zakupów, rachunki, spora część sprzątania, zajmowanie się kotem. To jest moja kontrybucja, mój wkład w to, żeby było jakoś. Moi znajomi, a przynajmniej część z nich, postrzegają mnie często przez prymat braku pracy. Wiedzą na przykład, że cyklicznie nie mam pracy, a więc i cyklicznie brakuje mi forsy i na przykład próbują za mnie zapłacić w knajpach...

Mamy cię gdzieś

Zachciało mi się kiedyś na bezrobociu wolontariatu. Była wiosna, miałam mnóstwo energii, aktywnie szukałam pracy. Bez odzewu - nieważne, czy zgłaszałam się do korporacji na staż, czy odpowiadałam na ogłoszenia o pracy zdalnej, czy też szukałam po znajomych. Nic, głucha cisza. Dalego wymyśliłam wtedy, że znajdę sobie jakiś wolontariat. Bo bardzo chciałam coś robić, żeby nie wypaść z rytmu, żeby czymś zapełnić dzień, mieć po co wychodzić z domu i czuć, że nie stoję w miejscu. Zgłosiłam się mailowo do kilku instytucji kultury (w tym do gminy żydowskiej) z prostym przekazem: chcę coś dla Was robić, umiem tyle i tyle, zależy mi na stażu lub wolontariacie, mogę robić cokolwiek, nawet parzyć kawę lub obsługiwać szatnię. I znowu głucha cisza. Zero odzewu, jak napluć do studni. Nie dostałam nawet głupiego maila w rodzaju "dziękujemy za zgłoszenie, nie szukamy wolontariuszy". Nie wiem jak inni odnajdują się w takich sytuacjach - ja poczułam się jak śmieć. Skoro nikt nie chce mnie...

Plan dnia jest najważniejszy

Kiedy pierwszy raz straciłam pracę, byłam w takim szoku, że napisałam dość rozpaczliwego maila do znajomych, żeby im się wyżalić i zapytać czy mogą coś mi podpowiedzieć. Dostałam wtedy kilka odpowiedzi w rodzaju "nie łam się, będzie dobrze" i jedną bardzo konkretną, od kolegi którego poznałam kiedyś przez internet. I on mi wtedy doradził strategię, której trzymam się do dziś i do której wracam, gdy posypie mi się robota. Przede wszystkim nie łamać się i nie popadać w czarnowidztwo. A najważniejsze: nie wypadać z rytmu. Wstawać o sensownej godzinie, nie w południe, trzymać reżim, nie popadać w kompulsje. Pilnować, żeby dzień miał swój kształt, żeby nie był bezładną zbieraniną przypadkowych czynności. Nie szukać obsesyjnie pracy, zaplanować to szukanie i nie przesadzać. Robić coś niezwiązanego z pracą, co daje satysfakcję i pozwala się rozwijać - cokolwiek, co nie jest bierne, lecz wymaga wysiłku. Każde, nawet najdziwniejsze zajęcie ma sens, jeśli jest twórcze. Zaplanow...

O mnie

Mam 37 lat, wyższe wykształcenie humanistyczne, pochodzę ze średniego miasta w centralnej Polsce, mieszkam w Poznaniu. Zaczęłam pracować po studiach i od tego czasu raz mam pracę, raz jej nie mam. Raz jest lepsza, raz gorsza, prawie zawsze kiepsko płatna. Ponieważ trudno jest mi (z różnych względów, również osobistych) znaleźć stałą pracę, bywam okresowo bezrobotna. To nie jest taki zupełny brak zajęcia, bo zawsze staram się coś robić, choćby społecznie, ale nie zawsze to, co robię przynosi mi dochód. Czy to jest bezrobocie, czy tylko brak zarobku, nie wiem, ale staram się zawsze mieć jakieś zajęcie w odwodzie. Przez sporą część swojego życia zmagałam się z fobią społeczną, która skutecznie uniemożliwiała mi znalezienie stałej pracy - nieważne, czy w zawodzie, czy nie. Przez pewien czas byłam nianią, sprzątałam mieszkania, pracowałam zdalnie dla portali edukacyjnych - a więc podejmowałam prace które ograniczały kontakt z ludźmi do minimum. Teraz, kiedy niemal wyleczyłam się z fobii,...

Brzydkie słowo na "B"

Bezrobotna? To nie o mnie. Mogę "być bez pracy", "szukać roboty", "rozglądać się za pracą", "szukać zleceń", "ogarniać ogłoszenia o pracę". Ale słowa "bezrobotna" prawie nigdy nie odnoszę do siebie. To ma za duży ciężar gatunkowy, niesie ponure skojarzenia z jakimiś ludźmi w poszarzałych ubraniach, tłoczącymi się w kolejce do pośredniaka. W ogóle samo słowo "pośredniak", upiorny relikt lat 90., jest cokolwiek przerażające. Stygmatyzuje. I właściwie coraz mniej znaczy w czasach kiedy umowy o pracę są coraz powszechniej wypierane przez śmieciówki. Samo rejestrowanie się w pośredniaku też ma niewiele sensu, przynajmniej w mojej sytuacji. Owszem - daje ubezpieczanie - i to jest jedyna korzyść. Nie daje mi natomiast perspektywy znalezienia pracy. Bo ogłoszeń dla humanistów jest mało albo wcale. "- Nie, proszę pana, dla kulturystów nic nie mamy" - usłyszał kiedyś w urzędzie pracy mój kolega ze studiów kulturoz...